December 22, 2009
November 11, 2009
November 06, 2009
October 20, 2009
October 14, 2009
October 05, 2009
September 02, 2009
July 13, 2009
June 23, 2009
Widoczki ze stolycy
Pogoda jest cudowna, widoki zapierają dech w piersiach, a nowoczesne biurowce tak wysokie, że znikają w chmurach
June 15, 2009
May 29, 2009
May 23, 2009
May 20, 2009
May 13, 2009
May 11, 2009
Śpiewam, latam, gadam... / I belive I can fly
Gorrrąco polecam ;-)
May 06, 2009
Nowe hobby / My new hobby
this game!
April 28, 2009
Nowy kolega w pracy / New mate at work
Let me introduce someone to you.
Meet Mario II Junior.
April 22, 2009
Murarz, tynkarz, akrobata?
I oto słowo ciałem się stało
Ale ja kobieta pracująca jestem i nawet szlifierka idzie mi w zawrotnym tempie
Krótka historia pewnej dziewczynki
Dzień narodzin małej Jollie oraz sposób w jaki przyszła na świat były nader osobliwe. W ramach strajku pierwszego kwietnia wszystkie pielęgniarki przyszły do pracy z nieprzyzwoicie długimi, sztucznymi paznokciami pomalowanymi na czerwono. Chciały tym dać wyraz swojemu niezadowoleniu z ogólnych warunków pracy, a przede wszystkim sprzeciwowi wobec zbyt rygorystycznych wymogów sanitarno-higienicznych. Z tego to powodu w szpitalu od samego rana panował niepojęty i nieokiełznany chaos. Wszystkie rutynowe czynności i zabiegi w obliczu niespotykanych trudności wykonywane były bądź z wielkim opóźnieniem, bądź wcale.
W momencie, gdy gehenna ta osiągała swoje apogeum, do izby przyjęć wbiegł roztrzęsiony mężczyzna. Pielęgniarka, drapiąc się po nosie długim, czerwonym paznokciem, ze stoickim spokojem rzekła: „Co się pan tak pieklisz? Rodzisz pan, czy co?” Ironia taka, jakkolwiek nie na miejscu, była strzałem w dziesiątkę, bo co prawda nie mężczyzna sam rodził, ale jego żona i owszem. Czerwonopaznokciowa dama, usłyszawszy o tym, leniwie wystukała końcem ołówka numer wewnętrzny i po chwili pojawił się niebiorący udziału w proteście sanitariusz z wózkiem i pytającym spojrzeniem. Pechowy pacjent porozumiewawczo na niego skinął i razem wybiegli na podjazd szpitalny, gdzie w różowym Garbusie czekała na nich kobieta. Ból odcisnął swoje piętno na jej twarzy, która z każdą minutą stawała się coraz bardziej ziemista.
Cudem jakimś bez przeszkód niewiasta owa – pani Ruthov została dowieziona do sali porodowej, gdzie już czekał na nią lekarz. Jak nietrudno zgadnąć, o asyście pielęgniarki ani położnej nie było mowy. Pan Ruthov czekał przed salą. Przestępował z nogi na nogę, dreptał niespokojnie w kółko lub stanąwszy na chwilkę obserwował uważnie plamki na ścianach, próbując skierować swoje myśli na inny tor. W sali tymczasem dokonywał się, niestety jednak nie bez komplikacji, cud narodzin wspomnianej już małej Jollie. Już na samym początku okazało się, że dziecię ma nosek tak duży, że nie może nawet być mowy o porodzie siłami natury. Lekarz tedy, wielce stroskany podjął decyzję o przeprowadzeniu cesarskiego cięcia. Operacja przebiegła bez zakłóceń i oto pierwszego kwietnia 1984 ku wielkiej radości państwa Ruthov przyszła na świat ich pierworodna – Jollie Ruthov.
Maleństwo rosło jak na drożdżach. Ku wielkiej rozpaczy rodziców, jak również wujków, ciotek, babć i dziadków, nosek rósł równie szybko. Nieświadoma tego, prawie pięcioletnia już, Jollie radośnie spędzała mnóstwo czasu na podwórku przed domem. Szczególnie upodobała sobie stajnie, gdzie od taty uczyła się tajników opieki nad końmi, które stały się jej najlepszymi przyjaciółmi. Należy tu bowiem zaznaczyć, że państwo Ruthov mieszkali na obrzeżach małej wioski i do najbliższego sąsiada, w tym do innych dzieci, z którymi dziewczynka mogłaby się zaprzyjaźnić, było pięć kilometrów drogi. Aby wynagrodzić jej tę izolację, rodzice postanowili na piąte urodziny wydać wielkie przyjęcie z klaunem, balonikami, konkursami plastycznymi i wszystkim innym, o czym dziewczynka może marzyć. Zaproszona miała zostać cała rodzina bliższa i dalsza oraz wszyscy sąsiedzi. Nawet wójt wioski i burmistrz powiatu z rodzinami potwierdzili swoje przybycie. Jollie nie posiadała się z radości i codziennie pytała mamy ile jeszcze dni zostało do wielkiego przyjęcia. Rodzice natomiast bardzo zadowoleni byli, że ich pomysł przypadł małej do gustu i dokładali wszelkich starań, aby wszystko poszło idealnie w ten wielki dzień.
Wielki tort o smaku wiśniowym z masą marcepanową zamówiony został z aż miesięcznym wyprzedzeniem, po szczegółowym uzgodnieniu z miejscowym cukiernikiem szczegółów jego wyglądu, wagi, wysokości oraz treści napisów. W mieście powiatowym państwo Ruthov ogłosili casting na klauna, nie chcieli bowiem angażować przypadkowej i niepewnej osoby, nie zapoznawszy się wcześniej z miejscowym rynkiem usług artystyczno-komediowych. Zgłosiło się czterech kandydatów, spośród których, po zasięgnięciu opinii burmistrza Ruthovowie wybrali najlepszego. Zatrudnili ponadto specjalistę od robienia zwierzątek z podłużnych baloników, artystę-plastyka, który miał poprowadzić zajęcia z rysunku i konkurs plastyczny oraz zespół muzyczny, który oprócz grania najlepszych dziecięcych utworów wszech czasów zobowiązał się zrobić małe warsztaty śpiewu dla zainteresowanych maluchów.
Dzień urodzin Jollie zbliżał się nieubłaganie ku nieopisanej radości jubilatki i rosnącemu zaniepokojeniu i trosce rodziców o to, by wszystko poszło jak najlepiej.
Wyczekiwany pierwszy kwietnia w końcu nadszedł. Jollie już od rana podekscytowana i szczęśliwa przymierzła wszystkie ubranka i nie mogła się zdecydować, w czym ma wystąpić. Najpierw założyła białą bluzeczkę z krótkim rękawkiem i różową spódniczkę na szelkach. Do tego białe rajstopki i różowe japoneczki na szpileczkach. Nie była jednak zadowolona. Przymierzyła więc biały, lateksowy kombinezonik i czarne kozaczki na koturnie, ale i tym razem efekt jej nie usatysfakcjonował. Po jeszcze kilku nieudanych przymiarkach podbiegła z płaczem do mamy, która w kuchni czyniła ostatnie przygotowania do przyjęcia gości. Pani Ruthov, wielce zafrasowana zmartwieniem córeczki, zaoferowała, że najpierw pomoże jej się uczesać, a potem razem spróbują wybrać jakiś strój. Jollie, już nieco rozweselona, przystała na propozycję mamy. Ułożyły więc Jollie piękną fryzurę, „megafajną” jak ją sama dziewczynka określiła. Kucyk na czubku głowy przyozdobiły różowymi kwiatkami, a długą grzywkę sczesały na bok, za ucho. Teraz mogły iść do pokoiku Jollie, by jeszcze raz przejrzeć ubranka i coś wybrać. Znów Jollie zakładała wszystko po kolei i nic jej się nie podobało, mimo zapewnień mamy, że we wszystkim wygląda prześlicznie. Pani Ruthov nieco się zniecierpliwiła, bo musiała jeszcze dopracować kilka drobiazgów w kuchni i sama też się przygotować. Ostatecznie, po licznych gwarancjach ze strony mamy, że wygląda cudownie, Jollie zdecydowała się ubrać białą, lateksową spódniczkę i czarną bluzeczkę na zamek i z ćwieczkami a do tego białe kozaczki na koturnie.
Kiedy już wszystko było zapięte na ostatni guzik, rodzina gotowa a klaun i reszta artystów na miejscach, przybywać zaczęli zaproszeni na celebrację goście. A każdy z prezentem, co w szczególności Jollie ucieszyło. Już chciała każdy z nich od razu, teraz, zaraz otwierać ale pani Ruthov, powściągnąwszy zapędy córki, odkładała je na bok, aby ta mogła je otworzyć dopiero w momencie kulminacyjnym popołudnia, czyli po odśpiewaniu „Sto lat” i poczęstowaniu wszystkich tortem. Tak też się stało, ale zanim do tego doszło, należy wspomnieć, że impreza i wszystkie tak skrupulatnie zaplanowane przez rodziców atrakcje wypadły wręcz idealnie. Zabawa była przepyszna i z każdej strony usłyszeć można było rozradowane głosy zachwyconych i pełnych podziwu biesiadników. W momencie, kiedy zespół zaintonował „Sto lat” głosy te na moment ucichły, aby po sekundzie gromko i zgodnie odśpiewać urodzinową pieśń. Wśród zachwytów i pochwał skonsumowany został wspaniały tort i wreszcie Jollie mogła zrobić to, na co tak niecierpliwie czekała, czyli zobaczyć swoje prezenty. A było ich co niemiara. Szczególnie jeden z nich, największy przykuł jej uwagę już na samym początku, ale postanowiła zostawić go sobie na koniec.
Brnęła więc przez to morze prezentów, zachwycając się przy każdym jednym i ciesząc się niepomiernie. Od cioci dostała piękne kolczyki z różowymi piórkami, od wujka wielki pierścionek z czarnym oczkiem, babcia z dziadkiem podarowali jej lalkę Barbie z długimi czarnymi włosami z misternie w nie wplecionymi różowymi pasemkami oraz Kena z wielkim irokezem na żel, a drugi dziadek do kompletu dodał piękne Barbie-BMW. Przedostatnim, który mała Jollie otworzyła, tuż przed tym „megawielkim”, były „Baśnie” braci Grimm. Kiedy zobaczyła tę książeczkę, zniknął rozanielony wyraz twarzy, a zastąpiła go konsternacja i niepewność. Nie wiedziała, co to takiego, ale nie mogła już się doczekać, by zobaczyć co jest w tym największym, więc odłożyła to coś na bok i szybko zerwała opakowanie z tajemniczego i intrygującego giganta. Spod zwojów ozdobnego papieru zaczęło się wyłaniać coś miękkiego i różowego. W końcu uporała się ze wszystkimi warstwami opakowania i oniemiała. Zobaczyła przed sobą pięknego, cudownie uroczego i słodkiego pluszowego jednorożca. Podekscytowane dziecko, opanowane radością, jakiej jeszcze w życiu nigdy nie doświadczyło, pomyślało, że to koń; nie słyszało nigdy o istnieniu jednorożców, a konie przecież znała doskonale i ubóstwiała. Jollie przytuliła go z całej siły, a wskazując palcem na róg na pysku wykrzyknęła: „Patrz mamo, jaki piękny! I nawet nosek ma podobny do mojego. Już nigdy w życiu się z nim nie rozstanę!”
A kto zgadnie, kim jest muza owego teksciku, dostanie cukierka.
April 21, 2009
April 17, 2009
Doniesienia z końca świata
Osoba, której nie da się trafnie scharakteryzować w trzech zdaniach. Młody i inteligentny – jak wielu, a jednak nietuzinkowy. Przyjechał do Polski, gdy miał siedemnaście lat. Sam. Gdy opuszczał Kazachstan, wiedział tylko tyle, że nieprędko tam wróci. Prostolinijny, a jednocześnie wysublimowany. Pełen sprzeczności, ale nie rozdarty. Emanuje takim spokojem i harmonią, które mimowolnie udzielają się każdemu.
Pytanie, które samo ciśnie się na usta. Odpowiadałeś na nie na pewno setki razy. Jak to się stało, że przyjechałeś do Polski? Jakie były tego powody?
Przypadek. Poznałem kilka osób, które pracowały w organizacji zajmującej się kontaktami, czy też wymianami kulturalnymi między Polską a Kazachstanem. Oni umożliwili mi pojechanie do Polski, poznanie tego kraju, kultury innej, niż ta, w której się wychowałem. Wiedzieli, że możliwość zostania tu otwierała przede mną drzwi, które w Kazachstanie tylko dla nielicznych stoją otworem. A ja zdecydowałem się na ten krok, bo po prostu nie zabrakło mi takiej własnej, życiowej odwagi. Reszta to już były tylko formalności.
W mojej rodzinie zawsze wierzyło się w wykształcenie i mnie również tę wiarę przekazano. Ale żeby otrzymać naprawdę solidne wykształcenie, trzeba było wyjechać z kraju. Moi rodzice swego czasu wyjechali do Moskwy. Wtedy, kiedy ja byłem w wieku, gdy trzeba było zacząć już myśleć o studiach, mojej rodziny nie było stać na wysłanie mnie za granicę. Możliwość wyjazdu do Polski pojawiła się nieco wcześniej, bo gdy miałem 17 lat i byłem w wieku licealnym, ale mimo wszystko podjęliśmy to wyzwanie. Mówię my, bo to była decyzja całej rodziny. Uznaliśmy, że wykształcenie w Polsce będzie na pewno dużo lepsze niż w Kazachstanie. Wiedzieliśmy, że taka okazja mogłaby się już nie powtórzyć.
Dlaczego uważaliście, ze studia w Polsce, czy też ogólnie za granicą, będą dla Ciebie lepsze?
Powiem wprost. Wykształcenie akademickie w Kazachstanie jest na bardzo niskim poziomie. A powód jest prosty. Na uczelniach, zarówno prywatnych, jak i państwowych – właściwie szczególnie na państwowych – panuje korupcja. Tym, co pozwala zaliczać kolejne semestry i przebrnąć przez całe studia niestety nie jest wiedza ani zdolności. Studenci są po prostu zmuszani do płacenia wykładowcom za zdany egzamin. Daje im się to do zrozumienia w niezbyt zawoalowany sposób: wykładowca, lub osoba przez niego wysłana wymienia kwotę. Albo płacisz, albo zostajesz skreślony z listy studentów – to są twoje opcje. W latach dziewięćdziesiątych mój starszy brat studiował na uczelni ekonomicznej, której prestiż porównałbym do SGH. Wtedy stawka za egzamin wahała się między $100 a $150. Chciałbym dać jakiś punkt odniesienia, ale nie pamiętam jaka była średnia płaca w kraju. Wiem jednak, że moja mama, jako nauczycielka zarabiała $150 miesięcznie. Nie było to dużo, ale pozwalało przetrwać. Niestety nie mam aktualnych informacji na temat wysokości łapówek na uczelniach, ale przypuszczam, że teraz jest to trzy a nawet pięć razy więcej.
Ty jednak przyjechałeś do Polski, więc taki „przyjemności” Cię ominęły. Z jakimi problemami musiałeś się zmagać tutaj?
Przede wszystkim bariera językowa. Nie znałem ani słowa po polsku. Od razu po przyjeździe zapisano mnie do liceum, do czwartej klasy.. Z przyczyn oczywistych zostałem cofnięty do trzeciej. Chodziłem do szkoły, ale nie rozumiałem absolutnie nic. Życie zafundowało mi przyspieszony kurs języka polskiego. Po około trzech miesiącach już byłem w stanie się komunikować, a potem już było tylko łatwiej. Skończyłem liceum i poszedłem na studia. W tym roku kończę.
Można więc powiedzieć, że osiągnąłeś swój cel. Czy teraz planujesz wrócić do Kazachstanu na stałe?
Przede wszystkim co masz na myśli mówiąc planować i na stałe? Jeżeli planowaniem jest to, że czasami sobie myślisz jak to by było, gdybym wrócił, czy też tęskniąc, kreujesz sobie wizerunek przyszłości tam, nie zawsze zgodny z rzeczywistością, to tak. Jeśli jednak za planowanie uważasz ustalenie czasu, kupienie biletów, czy inne przygotowania, to nie. A co znaczy na stałe? Jestem człowiekiem młodym i dla mnie perspektywa zaledwie dziesięciu lat jest przerażająca. Na chwilę obecną nie jestem w stanie planować na więcej niż trzy czy cztery lata.
Ponadto, coraz częściej sobie uświadamiam, że nie byłbym w stanie tam funkcjonować, pogodzić się z pewnymi procesami społecznymi i mentalnymi, które tam zachodzą
Jakie to procesy?
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że Kazachstan leży pomiędzy dwoma wielkimi krajami: Rosją i Chinami. Zawsze więc jest silny sąsiad, wpływom którego się ulega. Jeżeli chodzi o Chiny, nie czerpie się zbyt wiele z ich kultury. Ludzie chyba sami po prostu już nie potrafią, jest to więc wpływ jedynie w sferze materialnej. Na wszystkim innym Rosja odcisnęła głębokie piętno. Przede wszystkim nie można krytykować Związku Radzieckiego. Tamtejsze społeczeństwo dalej uważa go za kraj szczęśliwości i dobrobytu, a jego rozpad był kataklizmem. Wszyscy uważają, że przez to ich życie legło w gruzach, dzieciństwo zostało zniweczone, a dorosłość pozbawiona perspektyw. Do tej pory nie potrafią się z tym pogodzić, a co się z tym wiąże, otworzyć się na świat, na wpływy zachodu, czy nawet Chin. Wciąż tkwią w żałobie i w swego rodzaju zawieszeniu w próżni, przez co tak naprawdę żadna sfera życia nie posunęła się na przód, nie usamodzielniła ani nie rozliczyła się z przeszłością. Przykładem może tu być możliwość wyjazdów za granice, która jest wykorzystywana tylko w celach rekreacyjnych. Gdy Kazach jedzie do Włoch, czy Francji, nie jest nastawiony na to, by poznać inną kulturę, nauczyć się lub doświadczyć czegoś nowego. Nie ma otwartego umysłu. W zamian, za wszelką cenę chcą pokazać światu, że im w Kazachstanie też jest dobrze i niczego od innych nie potrzebują. Takie podejście do życia wywodzi się stąd, że przez wiele lat nie było dobrze widziane myślenie, krytykowanie, zadawanie ważnych i trudnych pytań i ludzie po prostu zatracili taką potrzebę i umiejętność.
Wiem, ze jesteś wielkim miłośnikiem literatury. Powiedz, jak to wpływa na poziom literatury kazachskiej.
Literatura kazachska jako taka nie istnieje. W kraju wydaje się jedynie podręczniki szkolne. Wszystko inne pochodzi z Rosji. Nie jest to oczywiście kwestia pozostawania pod silnym, formalnym wpływem Rosji. Przez to, że społeczeństwo jest takie, jak już wspomniałem, nie ma tam zwyczajnie popytu na dobrą literaturę. Jest to więc z jednej strony problem ekonomiczny, bo skoro książka się nie sprzeda, to nikt jej nawet nie wyda. Zaś z drugiej strony nikt nie jest zainteresowany ważną, głęboką problematyką i nikt takich książek nie pisze. Zaczynają powstawać książki historyczne, w których nieśmiało wytyka się niedociągnięcia i błędy władzy, czyni różnego rodzaju aluzje, czy też wymówki. Nie ma to jednak nic wspólnego z literaturą piękną, o której teraz mówimy. Słyszę często opinię, że pokolenie komunistyczne musi odejść, aby młodzi mogli zacząć kierować życiem społecznym i kulturalnym, ale ja uważam, że to nie tak. Pochodzę z pokolenia, które nie pamięta już Związku Radzieckiego. Niestety jednak wśród swoich rówieśników nie zauważam chęci, energii ani siły, by przezwyciężyć ten mentalny letarg w który trwa cały naród. Jedyne, czego pragną to dobrobyt materialny. Nie są wcale zainteresowani żadnymi dobrami niematerialnymi. To nie jest niestety pokolenie buntowników, którzy stworzą coś wartościowego i swoim życiem dowiodą, że liczy się jednak coś więcej, niż dobry samochód i ładne mieszkanie i kolacje w dobrych restauracjach. Obawiam się też, że następne pokolenie będzie jeszcze gorsze pod tym względem. Kryzys, o którym się tak wiele teraz mówi, w Kazachstanie poczyni naprawdę wielkie spustoszenie, czego skutkiem będzie utwierdzenie się w przekonaniu, że liczy się tylko pieniądz i to, co można przy jego pomocy osiągnąć. To jest jednak moje zdanie i mam nadzieje, że się pomylę.
Powiedz mi, proszę, co w literaturze polskiej cenisz najbardziej.
Na początku należy powiedzieć, że głównie czytam literaturę współczesną. Znam oczywiście przekrój historyczny i rozwój polskiej literatury, ale ta najnowsza najbardziej do mnie trafia. Wielkie wrażenie wywarł na mnie Bruno Schulz i jego „Sklepy cynamonowe”. Dla mnie jest to najpiękniejszy kawałek polskiej literatury, z jakim się zetknąłem. Jest to majstersztyk zarówno językowy, jak i znaczeniowy. Obrazowi polskości w tym utworze nie dorównują moim zdaniem żadne patetyczne, romantyczne poematy ani hymny. Nie chcę tu negować wielkiego i ważnego dorobku romantycznych twórców. Nie lada wyzwaniem jest dorównać im maestrią we władaniu słowem i do tej pory niewielu się udało. Jest to na pewno coś, co każdy Polak powinien znać. Uważam natomiast, ze jest to zbyt patetyczne i zawiłe, przez co już teraz niezrozumiałe i niestety czytane z przymusu. Może to dla tego, że po prostu nie lubię romantyzmu.
Czytam też Ryszarda Kapuścińskiego. Nie jest to literatura piękna sensu stricto i nietrudno w to zauważyć, zarówno w stylu, jak i formie. Daje jednak wiele do myślenia i otwiera szerzej oczy na świat i pomaga zrozumieć wiele procesów współcześnie zachodzących. No i oczywiście Miłosz.
Jak Twoje zamiłowanie do literatury się ma do tego, co teraz robisz?
Jak każdy, musiałem podjąć w życiu pewne wybory, by zapewnić sobie jakiś status materialny, społeczny i dlatego wybrałem zawód programisty. Nie siedziałem przed komputerem od szóstego roku życia, jak wielu kolegów po fachu, nawet jak już zaczynałem studia, nie miałem jeszcze swojego komputera. Odnajduję jednak dużo piękna w tym, co robię. Programowanie jest dla mnie kwintesencją czystej myśli. Lubię to, co robię, lubię rozwiązywać problemy i podejmować nowe wyzwania, tworzyć coś, z czego potem inni mogą korzystać. Żaden dzień w pracy nie jest taki sam i to jest też dla mnie bardzo ważne
Musisz jednak przyznać, że nie zdarza się często, że jedna osoba łączy w sobie zarówno zdolności humanistyczne jak i matematyczne.
Całe dzieciństwo i młodość spędziłem na czytaniu i muszę się przyznać, że matematykę zawsze traktowałem trochę po macoszemu. Jednak wybierałem zawsze książki trudne, zmuszające do myślenia, analizowania. Na studiach natomiast dowiedziałem się, że matematyka to jest przede wszystkim piękna nauka o właśnie myśleniu i analizowaniu. I tu wielkim atutem okazały się te lata strawione na lekturze.
Chcesz więc powiedzieć, że Dostojewski nauczył Cię matematyki?
Zdecydowanie tak.